zagadnięty. — Mówiłem już... tam nadto jest świadków i ani czasu, ani możności.
— Żebyśmy przynajmniej byli inną stację obrali, ale ta...
— Właśnie ta najdogodniejsza... pustkowie.
Wtem zadzwoniło coś i pan Jerzy wybiegł na gościniec, przekonać się, że poczta wiozła... ogromną furę tłumoków. Wrócił zrozpaczony do pana.
— Proszę jaśnie pana, — rzekł — jeżeli tu jeszcze jeden dzień postać przyjdzie, absolutnie jeść zabraknie... Chyba iść do dworu, albo na wieś, po wiktuały; ale ja oddalić się nie mogę.
— To poślij, proszę cię. Pieniądze masz do dyspozycji, o to nie idzie.
— Ja nawet prawdziwie nie wiem, — dodał kamerdyner wykwintny — czy tu w tej pustyni czego bądź ludzkiego dostać można. Oni tu korzonkami i wiórami żyją.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedł z coraz zwiększającym się złym humorem.
Następujący dzień wyczerpał cierpliwość ludności pocztowej doostatka. Pocztyljoni zaczęli hałasować pod samemi drzwiami, bez żadnej ceremonji, poczthalter dał do zrozumienia kamerdynerowi, że to tak dłużej trwać nie może, Żyd z gniewu chodził i sam do siebie coś tak patetycznie mówił, że gdybyby tej elokwencji użył w inny sposób, niezawodnieby skutek jakiś wywrzeć musiała.
Szczęściem poczthaltera nową konferencją na osobności udobruchał kamerdyner, a oprócz tego napoił go herbatą wyborną, z dodaniem jakiejś esencji. Żyda i pocztyljonów buntujących się przepędzono na drugi koniec austerji.
Ale cały dzień tak przeszedł i o wyjeździe słychać nie było. Trzeciego dnia posłano kogoś do miasteczka po doktora i około południa nadjechał z Zawiechowa lekarz powiatowy, pan Hordziszewski.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/67
Ta strona została skorygowana.