Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/72

Ta strona została skorygowana.

— Gdyby tak było, panie hrabio, to czemużeś nie kazał sobie przywieźć Bemera, mego młodego kolegi? Tenby ci się kłaniał, chorobę skomponował, jakiejbyś sobie życzył, siedziałby tu cały dzień, a jest człowiekiem w towarzystwie bardzo miłym. Imperjały byłby wszystkie przyjął i nie byłby prawił rzeczy tak nieprzyjemnych jak ja... Prawda, — dodał — że nie znając ani mnie, ani jego, musiałeś się pan zdać na traf, który mu źle usłużył.
Popił doktór herbaty.
— Nie mam prawa dopytywać się, — ciągnął dalej — naco panu choroba była potrzebna... ale, na uczciwość, to rzecz ciekawa!
— Bardzo prosta, — rzekł cicho hrabia, który znacznie spochmurniał — potrzebuję na tej poczcie kogoś się doczekać, a gdyby zdrowy człowiek tu siedział, mogłoby się to wydać nieprawdopodobnem.
— Ale dlaczegóż koniecznie tu?
Hrabia nie odpowiedział, podał cygaro swoje doktorowi, który, jako wielki znawca, począł je studjować i własne dla niego wyrzucił. To jakoś przerwało rozmowę niezbyt miłą. Hordziszewski herbaty dopijał i zabierał się do wyjazdu. Hrabia w milczeniu podsunął mu dwa pozostawione półimperjały, ale doktór je odtrącił.
— Podarku nie przyjmuję, a roboty żadnej nie miałem. Jednego biorę, bom czas stracił. A teraz... nie pozostaje mi, jak pożegnać go i życzyć mu wszelkich pomyślności — dodał, śmiejąc się.
Po chwili, wpatrując się w hrabiego, rzekł jeszcze, nakładając grubą swą i podartą rękawiczkę:
— Nic nie wiem, pana nie znam, ale dałbym się posiekać, że to sprawa jakaś serdeczna.
Na twarz delikatną hrabiego wystąpił rumieniec żywy:
— Niech pan będzie łaskaw — rzekł — tu na poczcie... powiedzieć, żem chory.
Hordziszewski skłonił się tylko i wybiegł, krzycząc: