Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

ny, a przytem nieubłagany obrońca tych zasad, które hrabina wyznawała. Nie kryła się ona z tém, że go lubiła i silnie protegowała; czoło jéj rozchmurzyło się nieco.
Witał właśnie gospodynią domu, która z przybycia gościa rada, odezwała się z wymówką.
— Ale dla czegoż tak późno.
— A! pani! westchnął młodzieniec z komicznym wyrazem rospaczy, byłem zmuszony popełnić zbrodnię i przed wieczorem u pani, godzinę spędziłem w pewném towarzystwie, o którém zamilczéć wolę.
Hrabina podniosła nań oczy, faworytowi wybaczała wiele (il faut, que jeunesse se passe), a zawsze śmiało, i nie cedząc wyrazów, spytała natarczywie.
— Gdzież? to chyba u aktorek!
— A! gdybyż! westchnął powtórnie, ku niebu podnosząc oczy młodzian, wstydziłbym się téj słabości, lecz na obronę miałbym miłość sztuki.
— Więc gdzież pan być mogłeś? powtórzyła hrabina.
Oczy wszystkich z ciekawością nadzwyczajną zwracały się na kawalera, który rad zdawał się wrażeniu, jakie czynił. Cisza panowała w saloniku. Nawet hrabia Adam książkę złożył i z półuśmiéchem ironiczno-łagodnym patrzył na wirtuoza, występującego solo.
— Gdzie byłem? pytasz mnie pan, gdzie byłem? Muszę więc wprzód, niżeli wyznam tę tajemnicę, słów kilka wyrzec ku mojéj obronie.