Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ty mówisz o tym twoim Werndorfie? Zapytał szydersko Płocki.
— Mało znam jemu podobnych ludzi, odpowiedział Piętka, może się podobać, lub nie, ale szanować go trzeba. Jest to człowiek z jednéj bryły, zdolności wielkie, charakter prawy...
Płocki słuchał chciwie, patrzał, zaczynał się uśmiéchać, brwi mu drgnęły, zbliżył się do Oresta.
— E! starzy koledzy, mówmy szczerze! Dałeś mu się olśnić! Co do mnie, im więcéj w nim widzę zdolności, im bardziéj wyższość jego uznaję, tém nieuchronniejszém znajduję walczyć z nim. Obok niego miejsca dla mnie niéma.
— Jest, ale skromne.
— Skromném się nie zadowolnię.
— Jako dawny kolega i życzliwy człowiek, dodał Piętka, czuję się obowiązanym cię przestrzedz, że porywać się do walki z nim, jest to zgotować sobie porażkę niechybną.
Płocki śmiać się począł, lecz śmiéch jego był nieszczérym i pokrył nim gniéw i zniecierpliwienie.
— To znaczy, rzekł, że ty mnie wcale posiłkować nie masz ochoty.
— To by ci się na nic nie zdało. Silniejsi daleko sprzymierzeńcy, rzekł Piętka, nie dadzą ci zwycięstwa. Sprawa twoja jest sprawą ambicyi tylko.
— Nie, to osobista obrona, to walka o byt, mówił Płocki, to konieczność położenia. Jeden z nas dwu musi z placu ustąpić...
Zaczął niespokojnie chodzić po pokoju.