niczny. Zdawał się, z ukosa spoglądając na Piętkę, mówić sam do siebie. Czego się on téż chce ze mnie dobadać!
Piętka nie dostrzegł tego wyrazu na jego twarzy... Jakkolwiek sceptyk, nie podejrzywał wcale biédnego Wytrychiewicza o to, aby się ważył z nim mierzyć... miał go za zbyt słabego przeciwnika.
Zdawało mu się przeciwnie, że dobędzie z pomocą ponczu, czego zechce, z tego tak znękanego życiem człowieka.
— Cóż tam u was słychać! spytał po chwili. Powinnibyście wszyscy i ciągle miéć wesołe twarze, boć wam idzie doskonale.
Wytrychiewicz słuchał długo i pił swój poncz.
— A pewnie, że musi iść, dodał z cicha... Płocki pracuje i zabiega ogromnie... Człowiek zdolny, głowa tęga i gdyby mu w drogę ludzie nie włazili, ho! ho! dokazałby wiele...
— A któż mu w drogę wchodzi? śmiejąc się, przerwał Piętka.
— Wszyscy, szepnął Wytrychiewicz. Wy nic nie wiécie. Nowy człowiek, zdolny, bogaty, zabiegliwy, lękają się go, zazdroszczą... przyjaciela nie ma ani jednego, a wrogów co krok spotyka. Musimy się pilnować na wszystkie strony... bronić tylko i opędzać...
Piętka słuchał uważnie, nie mówił nic.
— To wiadoma rzecz, kończył Wytrychiewicz, gdyby mogli tutejsi współzawodnicy jego, w łyżce wodyby go utopili.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.