trując się w Płockiego, zdawał się chciéć mu dać do zrozumienia, iż sobie wcale nie życzy wdawać się w jego sprawy. P. Julijusz zamilkł. Widocznie pociągnięcie tego sznureczka na maryjonetce, którą miał przed sobą, żadnego nie czyniło skutku. Sprobował więc z innéj strony.
— Pan mi daruje, rozpoczął po chwili milczenia, że mając najwyższy szacunek dlań i uważając go za patryjarchę naszego, jestem tak natrętny. W istocie zmusza mnie do tego położenie moje. Znalazłem się osamotnionym, radbym miéć w kimś pomoc, otuchę, współczucie, a znajduję samych prawie nieprzyjaciół. Radbym z domem tak szanownym zawiązać stosunki...
Fabrycz milczał.
— Bardzo panu dziękuję, rzekł, powtarzając już raz użytą formułę, miło mi będzie zawsze go spotkać... lecz, ja jestem prosty człowiek, zajęty wielce małemi własnemi sprawy i nie mogący się przydać nikomu...
Płocki nie dał się zrazić i tą odpowiedzią, a raczéj udał, że nie zrozumiał, iż mu dawano odprawę.
— Czyby już pana dobrodzieja, źle o mnie uprzedzono? zapytał...
Fabrycz podniósł głowę zdziwiony.
— Ja z nikim tak dalece nie mam stosunków, ani zwyczaju mieszania się do cudzych spraw i przysłuchiwania, co ludzie o sobie mówią. To są zabawki próżniaków...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.