Nikt mu nie potakiwał.
Domownicy, sama pani, słuchali go z uwagą, z ciekawością, lecz jakby z nieufnością i niedowierzaniem. Napróżno starał się być zabawnym, dowcipnym, zajmującym, naiwnym; zmęczywszy się przez wieczór cały nadaremnie, czuł, że nie postąpił ani na krok daléj. Pożegnano go ceremonijalnie, gospodarz dziękując, odprowadził do drzwi i... na tém się skończyło.
Skutkiem tych ponowionych odwiedzin było, iż Płocki zyskał jednego więcéj człowieka, którego czuł się w obowiązku nienawidziéć. Obok Werndorfa zapisał sobie Fabrycza z którego przynajmniéj łatwo mu się było wyśmiać, bo ten staroświecki dom dla ludzi innych pojęć i obyczajów mógł się poniekąd śmiésznym wydawać.
Ażeby nie okazać tego po sobie, iż się uczuł zimno przyjętym i odepchniętym przez Fabrycza, w miesiąc potém znalazł się u niego jeszcze jednego wieczora czwartkowego w podrobionym wesołym bardzo humorze. Zaprosił potém na obiad pana Feliksa, ale ten się pilną podróżą wymówił, i tak ten plan stosunków użytecznych dla Płockiego rozwiał się i w nic obrócił. Ciężką zemstę zapisał sobie tylko na przyszłość pan Julijan, jeśliby się jaka zręczność wywarcia jéj trafiła.
W rozmowach wcale nie oszczędzał Fabryczów... Nie domyślał się, jak na nich późniéj zarobić potrafi.