Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

pięknych krajobrazów przyozdabiały ten pieszczony kątek, pełen woni, zieloności i wdzięku.
Godzina była poobiednia — w saloniku siedziała sama pani na kanapce. Piękna jéj twarzyczka nie mówiła wiele, ale łatwo z niéj było wyczytać pewien rodzaj admiracyi dla męża, i zajęcia nim żywego. Płocki poważnie, krokami mierzonemi, przechadzał się po pokoju... Widocznie była to godzina poufnéj pogadanki, czy narady; złośliwy człowiek nazwałby ją może godziną lekcyi prywatnéj, bo Płocki chętnie grał rolę nauczyciela, lecz przytomność trzeciéj osoby powstrzymywała zwykle w téj porze instrukcyje, jakie żonie lubił udzielać, troszkę zasępiony Płocki widocznie pozował, chcąc być jak najnaturalniejszym...
Nie byli sami. Obok pani na kanapie siedziała owa żółta panna, którąśmy widzieli na wieczorze u baronowéj. Ukryta w półcieniu, wsparta na kanapie, z głową spuszczoną, osłoniona szalem, niegdyś kosztownym lecz mocno zużytym, całym strojem zdradzała teraz owe bolesne ubóstwo, które się do siebie przyznać nie chce i usiłuje świat okłamać. Ubiór jéj na około modny, zdaleka świéży, umiejętnie dosyć ułożony, był prawie eleganckim dla patrzącego zdaleka. Dodawały mu dystynkcyi: staroświecki łańcuch złoty na szyi, kosztowne bransoletki z lepszych czasów i brosza z wspaniałą kameą.
Lecz ciekawszą nad strój była twarz staréj panny, na któréj wiek, mimo nielitościwego pastwienia się nad nią, pozostawił ślady znakomitéj