— Mówże, odezwała się, w czémbyś sobie życzył, abym ci pomagała.
— Nie tak to się łatwo daje okréślić, rzekł Płocki, głos zniżając, przepraszam cię, że muszę być twym mentorem, ale mało znasz świata, masz słuszną obawę jego, a w istocie z troszką trafności i odwagi mogłabyś mi nieraz być bardzo pożyteczną.
— Naprzykład? spytała żona.
— Mnie częstokroć nie wypada się z sobą, ze swemi sentymentami chwalić i objawiać samemu... Trzeba, żebyś czasem mnie... pochwaliła i podniosła...
Żona zarumieniła się.
— Nie dosyć jesteś śmiała, rzekł Płocki. Znasz mnie, wiész, że pracuję dla dobra ogółu więcéj, niż dla mojego własnego, ludziom to nie szkodzi powtórzyć. Nie uważaj na to, że ja czasem będę protestował, możesz się nawet ze mną posprzeczać, biorąc moję stronę...
Płocki się roześmiał, żona patrzała nań bacznie.
— O! moje serce, odezwał się, z ludźmi trzeba wiedziéć, jak postępować. Zbytnia skromność na nic się nie zdała, wielu rzeczy nie dostrzegą sami, póki się im nie powié. Z twoich ust, ty co mnie znasz, słówko czasem może wielkie uczynić wrażenie.
Nie potrzebuję ci mówić, ciągnął daléj Płocki, że pomagać mi jest obowiązkiem, choćby ci się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.