przerywając i wiążąc jedno z drugiém, jak mógł, lękając się, aby mu nieodebrano słowa. Płocki słuchał z natężoną napozór uwagą, choć w téj chwili myślał pono zupełnie o czém inném. Ten strumień wyrazów szumiał mu, jak kaskada w darni, dobry kwadrans, nie ustając.
— Lecz ostatecznie, przerwał wreszcie Płocki, widząc, że to trwać może do jutra, ostatecznie, szanowny profesorze, coby dla téj oświaty można uczynić najłatwiéj, najpożyteczniéj, co najpilniéj.
— Panie dyrektorze, prezesie, radco, wykrzyknął Milanowicz, składając ręce drżące od uczucia, mamy zrujnowany budynek przeznaczony na szkółki wieczorne, scuole notturne, nie mamy funduszu, aby go wyreparować, wyporządzić i otworzyć. Nauczyciele znaleźliby się, uczniowie kipią, a szkoła stoi pustką. Nie mamy za co! nie mamy za co dać dachu, podłóg, ławek, okien...
— Cóż to? gdzie? jak? począł dopytywać Płocki, rachując, czy się to dobrodziejstwo rozgłosem i popularnością opłaci.
Milanowicz miał w kieszeni wszystko, nosił z sobą zawsze plany, kosztorysy, rachunki, projekty... Nigdy nie zamarzył nawet, ażeby mu się powiodło kogoś jednego wciągnąć w to przedsiębierstwo... Z gorączkową niecierpliwością począł wszystko na stół dobywać...
— A gdyby kto z panów, co macie wpływy i stosunki wziął tę sprawę w ręce, zawołał, układając papiéry, gdyby się nią całém sercem zajął, mógłby zebrać składkę, i...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.