że nie pęknie, dopóki go do ognia gospodyni nie przystawi...
Stało się po części z Orestem Piętką, jak z owym garnkiem szlachcica. Chłodny ów człowiek obiecywał sobie zawsze, że nigdy się już kochać nie będzie, od czasu jak w ciotecznéj siostrze zakochany skoczył był do wody płytkiéj, aby się utopić i wypadł z niéj uleczony z namiętności (jak mu się zdało) na resztę życia.
Znając już dobrze niebezpieczeństwo, cierpienia miłosne i niedorzeczności, jakich się człowiek opanowany szałem dopuszcza, dał sobie słowo więcéj nie narażać się na nie. Zdawało mu się nawet niepodobieństwem, aby przeszedłszy wiele największych zapałów, miał dojrzalszy już dać się pochwycić uczuciu, z którego się nader dowcipnie wyśmiéwał.
Tymczasem przyszła kréska na Matyska, a stało się to tak niespodzianie, iż ani się spostrzegł, gdy się zaplątał.
Przypomną sobie czytelnicy, jak wielce zręczny Płocki łudził Piętkę, usiłując go sobie pozyskać nadzieją wyswatania mu dalekiéj kuzynki, jak późniéj na koncercie w Szwajcarskiéj dolinie z daleka ujrzał owę smutną jéj twarzyczkę pan Orest. Nie uczyniła ona na nim z razu wielkiego wrażenia. Była raczéj świéżą i młodą a zachwycającą, niż prawdziwie piękną, lecz wyraz jéj twarzy smętny i zamyślony wielki jéj urok nadawał. Spójrzenie jéj ukradkowe, lękliwe, pełne było tajemnic i tłumionego uczucia. Orestowi twarz ta
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.