niesmacznie, obracający się niezgrabnie i nieobyty w towarzystwie.
Zwano go panem Dekierem. Był to na teraz już obywatel ziemski, nieco dawniéj szczęśliwy piwowar, który z parobka, jak mówiono, dorobił się milijonowéj fortuny. Łatwo było odgadnąć, że Płocki na coś go potrzebować musiał, bo go sobie bardzo zaskarbiał i był dlań z poufałą grzecznością.
Dekier, przejęty szczęściem znajdowania się w tak dostojném towarzystwie, pocił się, niewiedząc, jak siedziéć i co mówić, aby nie popełnić grubijaństwa.
Piętka jeszcze palił cygaro, do rachunków dojść nie mogąc, tak miał głowę odurzoną, gdy Płocki wpadł szumnie do kancelaryi, załamał ręce i zawołał ze śmiéchem.
— A! cóż za osieł! co za gbur! co za bałwan!
— Kto? co? podchwycił Piętka.
— A to nieoszacowane dziecię natury, Dekier.
— Dla czegoż takeś go pieścił.
— Mam nań pewne widoki, odezwał się Płocki tajemniczo. Niestety! nie wiém, czy kiedykolwiek się obetrze... Znać w nim do dziś dnia parobka...
— A cóż ci to szkodzi?
— Nie na rękę mi, chciałbym z niego zrobić człowieka... rzekł Płocki, siadając. Przed tobą nie będę robił tajemnic. Jako dobry, troskliwy opiekun szczęście mojéj pupilli mając na względzie...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.