Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/320

Ta strona została uwierzytelniona.

o tak drażliwych rzeczach zawczasu przerwaną została, w chwili bowiem, gdy eksminister rozpocząć miał swe pięćdziesiątletnie zaloty do trzydziestokilkoletnich wdzięków, od proga poruszył się tłum gości, grono mężczyzn zaczęło się rozstępować, i zdumionym oczom areopagu ukazał się pan Werndorf.
Wspomnieliśmy już dawniéj, że salon baronowéj, mimo przeważnie arystokratycznego swego charakteru, był jednak gruntem neutralnym, na którym się różne żywioły społeczne spotykały. Dla Werndorfa zresztą, który mało gdzie bywał, wszystkie drzwi stały otworem, była to potęga szanowana i uznana powszechnie. Najdumniejsi nawet ludzie musieli mu przyznać, że bez dumy i nadęcia umiał przy wielkiéj prostocie godność swę zachować. Nie udawał on nikogo, był sobą, nieco rubasznym, otwartym i takim, jakim go życie stworzyło. Mawiał czasem ostre prawdy, ale w sposób bardzo grzeczny. Stosunki, fortuna, wpływy, czyniły go wszystkim potrzebnym, mnóstwo ludzi przy nim i jego łaską się żywiło, witano go więc wszędzie z uprzedzającą grzecznością. Nawet hrabina Sybilla podała mu rękę a baronowa wstała go przywitać i posłała po wystygłą herbatę. Jeszcze panie patrzały nań zdaleka z nietajoną ciekawością i zajęciem. Z mężczyzn nie było jednego, któryby się nie cisnął do oblicza krezusowego, szambelan udawał serdecznie poufałego, eksminister niemal jako kolegę go przywitał, młodzież kłaniała się do pasa. Jeden hrabia