kaniu tych, z którymi widziéć się potrzebował, resztę czasu miał wolnego... Chodził więc, ciekawił się, był dwa razy na paradzie wojskowéj, kilka razy u Krolla, raz nawet w Orfeum i teatrze, zaglądał do pustych kościołów, zwiedził przez ciekawość parę piwnych loszków dla obeznania się z fizyjognomiją proletaryjatu, w ostatku, znudzony jednostajnością widoków i przedmiotów, powlókł się pieszo dnia jednego do Thiergartenu.
Piękne, wymuskane wille za Brandeburską bramą troszkę go zastanowiły.
— Wszystko więc, nawet smak kupić można za piéniądze, rzekł w duchu, bo że się ci ludzie sami nań nie zdobyli, to pewno. Piéniądze i smak rzadko chodzą razem...
Oczy jego błądziły tak z jednéj willi na drugą, gdy przechodząc około bardzo ładnego domku z wytwornie urządzonym ogródkiem, zamyślony, uczuł się potrąconym przez odmykającą się furtkę, i w téjże chwili, gdy mu ktoś
— Pardon! rzucił suchym głosem, ujrzał przed sobą znajomą twarz p. Julijusza Płockiego.
Lecz ani twarz, ani człowiek, który stał przed nim, ściśle biorąc, znajomemi się nazwać nie mogli. Piętka stanął, wlepiwszy weń oczy zdumione, jak w fenomen fizyjo i psychologiczny, wielce zajmujący. Byłto bowiem raczéj ktoś z rodziny Płockich, niż on sam. Tamten dawniejszy, którego znał, zachował, mimo pewnéj ogłady, ruchy i chody komisanta i kupczyka, było w nim cóś z odrosłego od ziemi krzaczka bez formy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.