Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja? naprzykład? cóż to znaczy? odparł Kalikst — nie rozumiem.
— Nie rozumiesz? dodał Bronisław..
Myśmy wszyscy, począwszy od mojej żony uważali, żeś był z wielkiemi atencyami dla Justysi i posądziliśmy cię, że gotóweś był jako stary kawaler rozkochać się w wyrostku.
Mecenas poruszył ramionami.
— Liczycie więc mnie już do starych kawalerów! rzekł z uśmiechem.
W istocie Justysia mi się podoba, matka ją bardzo chwali i kocha, ale żebym miał aż tęsknić za nią — to już trochę za wiele.
— Żarty też są — odparł Bronisław poważniej. Wiem bardzo dobrze, iż panu Mecenasowi na myśl przyjść nie mogło, szukać sobie w niej romansiku, bo toby była zdrada, ani też widzieć w niej przyszłą towarzyszkę.. boć to sierota, dziecię na drodze znalezione, bez wychowania i kwalifikujące się dla ekonoma chyba..
— Ba! ba! odezwał się Kalikst nieco tem dodotknięty. — Naprzód Justysia jeszcze dziecko, nie do romansów. Dziś to jeszcze bakfisz.. No — ale gdyby dorósłszy podobało mi się, czy sądzisz, że wahałbym się ją wziąć dla sieroctwa i ubóztwa? Ale ja wcale żenić się nie myślę. Bronisław zamilkł na chwilę.
— Owszem, dodał, o ożenieniu myśleć powinieneś, sam czas, ale masz prawo sięgnąć wyżej.