Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Wejrzenia się spotkały, wystąpiły rumieńce, słowem można to było nazwać początkiem romansu, chociaż ani jemu ani jej jeszcze się nic podobnego nie roiło...
Nigdy Justysia z taką przyjemnością nie powracała do salonu, i zagadnięta nie odpowiadała tak śmiało.. P. Floryan przez cały ten dzień, bo go nie myślano puszczać z Wólki, ani tego dnia ani następnych — był w najpiękniejszym humorze tak, że nawet Podkomorzynę tragiczną kilka razy potrafił do pół uśmiechu zmusić.
Mówił wiele, łatwo, naturalnie, a w brzmieniu jego głosu było coś tak sympatycznego, że zdało się w niem serce odzywać...
Nazajutrz towarzystwo w Wólce powiększyło się przybyciem ks. Zaręby, który dowiedziawszy się o cudownem zjawieniu się wnuka, przyjechał naocznie się przekonać, iż mu nie skłamano.
Jak wszystkim tak i jemu Floryan się bardzo podobał — i nawzajem towarzystwo ożywiło się bardzo, i jeden tylko stary p. Teodor chodził posępny...
Szczęście, jakie go spotkało, budziło w nim pewien niepokój. Przyrósł już był, przywiązał się do Wólki, do Szelawskich, oswoił ze swem położeniem, które zmienić się miało. W jego wieku zmiana każda jeżeli nie straszną była, to przykrą,
A stary Sędzia powtarzał mu ciągle po cichu.