Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

dzieży, jaką dotąd spotykała. Drugiego dnia potrafił się zbliżyć i przyzwoicie spoufalić ze wszystkimi. Z Szelawskimi był jak z rodzicami, z Justyną jak z siostrą. Nie czynił wrażenia obcego człowieka, wcielił się do domu i rodziny z łatwością zadziwiającą. Zrozumiał życie tutejsze i zastosowywał się do niego tak, jakby je znał oddawna. Na wyjezdnem wszystkim się rozstawać z nim żal było.. W ostatniej rozmowie z Justysia coś jej podszepnął takiego, że się cała rumieńcem płomienistym oblała, spuściła oczy, nie wiedziała co odpowiedzieć, podniosła je i wejrzenie wymowne zastąpiło słowo, gdyż p. Floryan odszedł z wesołem obliczem. Justyna czuła, że to nie było rozstanie, że musieli się znaleźć znowu, widzieć i być tak serdecznie, może serdeczniej jeszcze, niż dotąd byli.
Pierwszy to był w jej życiu przyjaciel, o którym mogła myśleć, że i on jej nie zapomni.
Co się tyczy pana Teodora Kunaszewskiego, mówić nawet nie potrzebujemy, że się do wnuka przywiązał, rozkochał w nim, a wypadek ten zastygłym już starym tak wstrząsnął, tak go poruszył, zmienił, że prawie poznać w nim dawnego pokornego rezydenta było trudno.
Odżył w nim jakiś stary, zapomniany człowiek, który był przez długie lata pogrzebany, zyskał na jakiejś pewności siebie, mówił głośniej, obracał się śmielej, wyprostował nawet trochę, a choć względem Szelawskich zachowywał się zawsze z naj-