Byli sobą bardzo szczęśliwi, a i dzieci przyniosły im pociechę..
Szelawski możeby ich trochę innemi rad był widział — ale się im na świecie powodziło — szli według własnych przekonań — a stary rozumiał to dobrze, iż człowiekowi zostawioną być musi swoboda wyboru drogi, rozporządzania sobą, — samoistność, której godność jego wymaga.
Wiecznie dzieci na pasku trzymać nie można. Sprzeczał się czasem z synami, robił im uwagi — ale nie nadużywał ojcowskiej władzy.
Wieczór był czerwcowy, często u nas najpiękniejszej pory roku, bo Maj bywa zimny i psotny. Nie nadeszły skwary jeszcze, liść nie stracił swej świeżej zieloności wiosennej, krzewy kwitły i błonia okryte były pstremi kobiercami wiosny. Muzyka ptasia, która tak prędko milknie, owo wesele gniazd, rodzicielskim kołysanych śpiewem, jeszcze się rozlegało po lasach, a w ogrodzie Wólki Szelawskiej gwarno było. Ganek na ogród wychodził. W gałęziach drzew i zarośli ptaszęta jedne się do snu przysposabiały, drugie do nocnych koncertów.
Z ganku widać było gęste skupione drzewa po staroświecku niegdyś zasadzone rzędami, ale już dziś nie raziła ta symetryczność, bo lipy, klony, jesiony i kasztany z niej się wyłamały. Jedne pozesychały i pnie po nich zostały tylko, drugie tak szeroko rozpościerały konary, że szczerby powypełniały.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.