ofiarowali jej gościnę u siebie, przez politowanie nad losem, chociaż ciężar to był wielki, bo Boduska, dotknięta nieszczęściami tylu, stała się zgryźliwą, podejrzliwą, nieufną, i niezmiernie w pożyciu trudną.
Res sacra miser, mówił o niej Szelawski, i znoszono wszystkie dziwactwa Podkomorzynej, obchodząc się z nią z największą delikatnością, pilnując, aby jej nie zbywało na niczem, do czego za szczęśliwszych czasów była przywykłą. Na palcach musiano chodzić przed nią, mierząc słowa, odgadując myśli, znosząc kaprysy, które ona sama potem opłakiwała.
Ociemniała zupełnie Podkomorzyna nie potrzebowała pomocy niczyjej, chodziła sama po domu i ogrodzie, niecierpliwiła się czasem, gdy jej dodawano straż i przewodnika, odgadywała czego widzieć nie mogła, ale pilnować jej jednak musiano. Wiele życia było jeszcze w tej ruinie, uświęconej pobożnością gorącą, ale się ono nie zawsze objawiało łagodnem. Znaczniejszą część dnia spędzała Boduska na modlitwach w pokoiku, który miała obok sypialni Szelawskich, lub w ogrodzie latem pod starą lipą, na ławeczce noszącej jej nazwisko, ale wymodliwszy się, gryzła siebie i drugich, to opłakując, iż była im ciężarem, to skarżąc się na przedłużone życie, to narzekając na rodzinę..
Prawdziwą zasługę mieli Szelawscy, znosząc
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.