Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

wis saski z kwiatami, — z którego zawsze się coś stłukło — niestety..
Ostatnia weszła, w czarnej zasłonie na głowie, której nigdy nie zrzucała, tragicznej postaci, wyprostowana, z głową podniesioną, oczyma jasnemi, otwartemi szeroko, choć dawno świata nie widziały — pani Podkomorzyna.
Wśród tej powszedniej prozy życia, dziwnie odbijała ona z tem niemal ostentacyjnie noszonem i chlubiącem się sobą męczeństwem, znoszonem z dumą i energią nie poddającą się losowi.
Bez niczyjej pomocy ociemniała wsunęła się do pokoju, znalazła miejsce dla siebie przeznaczone obok gospodyni, i zajęła je pozdrawiając niemem głowy skinieniem. Nie potrzebowała ona nikogo oprócz Justysi, która jej potrawy przysposabiała, krajała i na ucho cichą dawała informacyą.
Pani Boduska tak już była do swojego kalectwa i do miejscowości przywykłą, iż w wielu czynnościach instynktowo sobie bardzo zręcznie radzić umiała, gniewając się nawet, gdy się nią do zbytku opiekowano.
Po krótkiem milczeniu i pobłogosławieniu stołu przez ks. Zarębę, rozmowa znowu się rozpoczęła o dzieciach i nadziei rychłego widzenia ich w Wólce. Sędzia cieszył się nią, chociaż zarazem czuć było jakąś obawę i troskę, która go niepokoiła. Dzieci teraz tak innem życiem żyły, z tak odmiennego przybywały świata! Szelawska myślała tylko o tem,