dzaną. Justysia nie przerywała milczenia. Na ostatek Boduska, zwracając się ku niej, spytała.
— No cóż? jużeście się przygotowali na przyjęcie waszych gości?
— Bez mała czego, odparła Justysia poufale — zdaje się wszystko zapewnione..
— Tak! tak — przerwała Podkomorzyna, wam się zdaje, że macie już, czego tylko dusza zapragnąć może, ale dla pani Julianowej i Bronisławowej zawsze będzie mało, zawsze tym pieszczonym paniom czegoś zabraknie. O! ja choć nie widzę, ale doskonale to rozumiem.. Wszystko to popsute, rozmiękłe, do tych potrzeb nawykłe, których wy nie znacie nawet. — O! ja to wiem! Przygotować się potrzeba na to, że z was po kątach śmieszki stroić będą! Ja ci to mówię..
Justysia przerwała cicho.
— Cóż robić! myśmy i do tego przygotowane..
— Stary — dodała ciszej Podkomorzyna — ja po głosie to rozpoznaję, był zasępiony przy wieczerzy — nieprawda?
— Trochę — odparła Justysia, ale to tak co roku bywa. Najgorzej, że wina wszystkiego na mnie spada, ale ja to wolę, niżby na moję dobrodziejkę ją składano. Pani Julianowej, choć się uczę jej obyczaju, zawsze czegoś do umycia, ubrania i do śniadania zabraknie.. Przynajmniej mogą się potem z nas pośmiać z panią Bronisławową — bośmy wieśniaczki, i wielu rzeczy nie rozumiemy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.