Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 01.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęściem moja dobrodziejka albo tego nie widzi lub do serca nie bierze, a pan... choć rozumie przyboleje.. potem mu to przejdzie..
— Poczciwi starzy, wtrąciła Podkomorzyna głosem stłumionym, oni się zawsze z tych odwiedzin wielkiej pociechy spodziewają, a potem tylko decepcyą mają i zmartwienie!!
— A! martwić się bo niema czem, przerwała Justysia, zmęczą się tylko nasi państwo, przez tych dni parę.
— Parę dni? zapytała Podkomorzyna..
— Tak — chyba parę, bo nic więcej. Julian, Bronisław i Kalikst, wszyscy oni mają zawsze o tej porze tak pilne interesa, tak się spieszyć muszą z powrotem!!
Nie wątpię, że rodziców kochają, że radzi ich widzą, no — ale mają też obowiązki, życie własne ich ciągnie. Dzieci! dzieci! tyle z nich pociechy, póki w kolebce i na ręku.
Westchnęła ciężko Podkomorzyna. Uszły kroków kilka, a Justysia dodała swobodniej:
— E! e! jakoś to będzie i jakoś się przebędzie! Ja się nawet nie bardzo trwożę, choć na mnie wiele rzeczy spada.. jam do tego nawykła.. W tym roku wszystko tak starałam się przewidzieć zawczasu — a choćbym jaką burkę dostała, byłem dobrodziejce oszczędziła kłopotu — chętnie ją zniosę!
— Burkę? przerwała z czułością Podkomorzyna,