Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczór upłynął na bardzo ożywionych rozmowach, w których dziewczę żadnego nie brało udziału, unikając nawet zbliżenia się do młodego Kunaszewskiego, który napróżno starał się choć słówko zyskać dobre, choć spojrzenie.
Nazajutrz rano, gdy jeszcze nikogo w pokojach nie było, a Justysia przebiegała je dla dopilnowania porządku, wpadł niespodzianie p. Floryan i zastąpił jej drogę.
Uciec nie było podobna.
— Od wczorajszego wieczora szukam pani, gonię za nią — rozpoczął żywo Kunaszewski. Na miłość Bożą proszę o chwilę rozmowy.
Możesz się pani domyślać z czem przybywam, bo niepodobna, abyś wątpiła o mojem uczuciu dla niej. — Przybyłem dlatego jedynie, aby Sędziego prosić o jej rękę!
Justysia słuchając, stała drżąca, z oczyma łez pełnemi, które wlepiła w mówiącego. Mimowolnie załamała ręce.
— Nie mów pan — przerwała nagle, nie kończ! — Niestety! Jestem bardzo nieszczęśliwa... Pan nic nie wiesz..
I nie mogła dokończyć. Kunaszewski stał jak piorunem rażony, nie rozumiał nic.
— Nie umiałżem sobie pozyskać życzliwości pani? zawołał zrozpaczony. — Cóż się stało? com zawinił?