Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

odpowiadając — Kunaszewski nalegał. — Chwila upłynęła w tem milczeniu. Dziewczę nabierało odwagi. Cichym głosem poczęło szeptać.
— Panie Floryanie, błagam go — żadnego kroku — cierpliwości! Zdania się na wolę Bożą! Wszystko, cobyś pan teraz mógł uczynić, pogorszyłoby położenie moje.
Dopóki pan Sędzia żyje... pan Kalikst wie, że ja — dla niego pierwsze mam obowiązki...
Być może... iż sam potem ofiary się odemnie domagać nie będzie, uczuje, że jabym mu z sobą szczęścia nie przyniosła.
Zaledwie dosłyszanym szeptem dokończyła te wyrazy, i nieśmiało wyciągnęła rękę ku panu Floryanowi, który ją pochwycił, namiętnemi okrywając pocałunkami... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, pomimo przyrzeczeń i przysięgi, jakie groziły. Widział, że Justysia nie chciała ukryć życzliwości swej dla niego, że i ona miała może jakąś iskierkę nadziei...
Zdało mu się, że Mecenas nie mógł być ślepym, ani gwałtu zadać dziewczęciu, które serca dla niego nie miało i kłamać nie mogło.
Przypomniał sobie postępowanie Justysi, która dla pana Kaliksta była z przesadzonem może poszanowaniem, jak dla ojca, ale nigdy mu najmniejszego uczucia nie okazywała, któreby go ośmieliło.
— Zastosuję się, rzekł, do woli panny Ju-