się ściskało, burzył się, lecz zarazem głos wewnętrzny w nim powtarzał.
— Mecenas nie może być ślepym... nie zechce nieszczęścia dla siebie i dla niej.
Pozostał tak sam jeden przez czas jakiś w pustych pokojach, spodziewając się może powrotu Justysi, ale na ostatku wyjść musiał.
Do Sędziego było jeszcze za rano, wrócił do mieszkania, w którem stary komornik flegmatycznie się do fajki po kawie przygotowywał.
Blada twarz i pomięszanie wnuka uderzyły go.
— Cóż ci to jest? powracasz jakiś zmięszany i nie swój? — odezwał się podchodząc ku niemu.
Pan Floryan przed nim się z niczem nie taił.
— A jakże mam być inaczej? — wybuchnął. Ja dla dziadka tajemnic nie mam, ale go muszę prosić, abyś to co powiem, zachował przy sobie...
— Ale cóż? cóż? nalegał komornik...
— Nieboszczka Sędzina — ciągnął dalej Floryan z wyrazem oburzenia, wymogła na Justynie.. przysięgę, że pójdzie za Kaliksta! Sierota, biedna oprzeć się nie umiała i nie mogła, czuje się związaną. — Ale to niepodobna, aby Mecenas przeciwko woli domagał się tego.. boć przecie musi czuć i widzieć, że ona go nie kocha... Poleciałbym natychmiast się rozprawić z panem Kalikstem, ale mnie zaklęła, abym żadnego nie czynił kroku. Tymczasem, dopóki Bóg daje życie Sędziemu, ona go opuścić nie może...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.