młodziuchnych panienek najwięcej ochota bierze... kto go wie?
— Niech Bóg uchowa! westchnęła stara Podkomorzyna — nieboszczka miałaby na sumieniu nieszczęście nie już dwojga, ale aż trzech osób...
Zamilkła trochę pani Podkomorzyna — i ciągnęła dalej, zniżywszy głos.
— Prawdę rzekłszy — byłby jeszcze sposób na to. — Mnie się zawsze zdawało i dotąd zdaje, że Justysi familii źle szukano, i że jacyś krewni by się znaleźli, gdyby około tego pilniej chodzono... Ale nieboszczka Sędzina, bojąc się, aby jej sieroty nie odebrano, wcale się o to nie starała — nikt o tem przez lat tyle nie myślał...
No — a gdyby familia bliższa się wyszukać dała — miałaby pierwsze prawo rozporządzać losem Justyny...
Komornik głową potrząsał.
— Nie — dziewczynę tę znamy, pani Podkomorzyno dobrodziejko — rzekł cicho — gdy raz słowo dała, nic nie potrafi jej skłonić, aby je złamała, — ale... myśl poszukiwania familii... nie od rzeczy. Zawsze by dla Floryana przyjemniej było, znać pochodzenie...
Muszę z nim o tem pomówić — będzie miał zajęcie...
Tak, rzucona od niechcenia przez ociemniałą Podkomorzynę — myśl poszukiwania rodziny Justyny — panu Floryanowi nadzwyczaj do serca
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.