dnia tego mówić nie wypadało — więc tylko o Julianie, o interesach wogóle, a Mecenas o swoich własnych rozpowiadał, i chwalił się przed ojcem.
Później po wieczerzy wypadało zabawić Podkomorzynę, o której przywiązaniu do Justysi i wpływie, jaki na nią miała, wiedział dobrze.
Przysiadł się do staruszki, która każdemu chętnemu do zabawienia jej, bardzo wdzięczną była.
— Jakże pan Mecenas ojca znajdujesz? zapytała ociemniała.
— Na zdrowiu, a nawet na humorze wcale dobrze — odparł Kalist. Cieszę się tem, bo...
Potarł się po czole, ale urwał...
— Pani Podkomorzyna nie domyślała się, z czem ja tu przybyłem? dodał.
— Trudno, abym ja mogła to przewidzieć — sucho odparła staruszka.
— Dokuczyło mi moje stare kawalerstwo — mówił Kalikst. Nieboszczka matka swatała, a ja sam całem sercem się przywiązałem do panny Justyny — czekam, zwłóczę, a dla mnie już czas poczyna być drogim. Chciałem się przekonać, czy w istocie panna Justyna jest tu tak ojcu potrzebna, bobym ją rad pochwycił!
Złowrogiem, długiem milczeniem, powitała Podkomorzyna to wyznanie, usta się jej zacięły, — wyprostowała się, czoło zmarszczyła...
— Co pani dobrodziejka na to? zapytał Kalikst, poczekawszy nieco.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.