mieniać się tak przy nim. Nie będziecie go już długo mieli na tym świecie, i wy nim i on wami by się nacieszyć mógł...
— A! Bóg da — ojciec zdrów — silny, sto lat będzie żył — odezwał się Mecenas. Jabym zresztą rad jak najczęściej tu być i siedzieć, ale moje obowiązki powołania.
— Tem piękniej, że ofiarę dla niego czynisz... Długo zabawisz? spytał proboszcz.
— Nie chcę się chwalić ofiarą, ani sobie przyznawać zasługi — po krótkiem zawahaniu się — rzekł Mecenas, — wolę wyznać prawdę. Ja tu przyjechałem...
Proboszcz bystro mu w oczy spojrzał.
— Z czemże?...
— Drażliwa sprawa... Tęsknię za Justysią, mówił Kalikst, matka mi ją przyrzekła, mnie lata smutnie upływają w życiu tem kawalerskiem, człowiek starzeje, zamęcza się, nie ma celu... Chciałbym się corychlej ożenić z nią, — pragnąłem o tem pomówić z ojcem.
Ks. Zaręba słuchał zimno...
— A cóż Wólka pocznie bez Justysi? zapytał. Śmieszno powiedzieć, ale na tym wyrostku, na tej ledwie dorastającej dzieweczce wszystko tu spoczywa... Możesz że ty od ojca wymagać?
Z pewnością odda ci ją, ale... może przypłacić życiem.
— A! niechże Bóg broni! przerwał Kalikst.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.