Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— I — słuchaj mój drogi — ciągnął dalej Zaręba — jesteś nadto sercu mojemu blizki, abym nie był z tobą szczery — to małżeństwo będzie z twojej strony... wierz mi, fałszywą rachubą i niedobrym uczynkiem.
Mecenas cały spłonął, znajdując i tu stanowczy opór — o mało nie wybuchnął, ale szanował wuja, jego suknię, i wiedział, że Zaręba się nietylko nie ulęknie gniewu, ale go zgromi.
Musiał się więc uśmierzyć i zapanować nad sobą.
— Wiesz, czy nie, że Kunaszewski młody się stara o Justynę? dodał ksiądz.
— No — a cóż to ma za związek z mojem staraniem? Wolno przecież kochać się i starać każdemu, — rzekł Mecenas. Ja mam za sobą wolę matki, która dla sieroty była także drugą matką — a może charakter i wiek mój daje większą rękojmię szczęścia dla Justysi, niż płoche miłostki pana Floryana.
W głosie Kaliksta czuć było oburzenie i poruszenie wielkie.
— Nie irytuj się — przerwał ks. Zaręba. Rób co chcesz, do mnie to nie należy, ale czynię ci tę uwagę, że przez rodzaj lenistwa i fantazyi możesz popełnić krok, którego żałować będziesz. Matka była dla ciebie słabą, skłoniłeś ją do wymagania od sieroty przyrzeczenia, które ją związało... Nie bądź upartym... zwróć się, póki czas...