Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Mecenas przechodził obojętnie, a nie czuł się w domu, tylko w zabrukanej izbie przy kancellarij...
Wszedł teraz do swojego mieszkania smutny, zniechęcony i nie zaglądając do biura, wprost się udał do pustych pokojów. Wydały mu się one jeszcze puściejsze, smutniejsze, ponure nad wyraz pod wpływem uczuć jakie z sobą przynosił. Życie samo gorzkiem mu w tej chwili się zdało.
Nie widział celu, nie miał w niem przyjemności... Powiódłszy oczyma do koła, padł na krzesło u biura stojące, podparł się na ręku i zadumał. Jak błyskawica przeleciała myśl że kobieta, żona — jedna by mogła tu z sobą przynieść życie...
Na oczach jego stała śliczna, skromna, potulna, trwożliwa, łatwa do zawojowania postać Justysi.
Ze wszech miar było pożądanem uzyskanie jej... Jadwisię matka mogła i musiała odebrać, — a Justyna miała w Sędzinej trwałe przywiązanie, którego nic zachwiać nie powinno było... Ożenienie z nią było najdoskonalszą rachubą, a oprócz tego rzeczą, która się uśmiechała jako — przyszłość przyjemna. Brał sierotę, więc nie panią ale sługę... uszczęśliwiał ją... Wymagań z jej strony nie mogło być żadnych, wdzięczność nieograniczona.
Myśl ta już nie nowa, teraz się narzucała gwałtownie, jako konieczne położenie. Oszczędzała ona oprócz tego Mecenasowi, który żenić się chciał — starań, zabiegów, kłopotów, bo matka mu to mu-