się zaopiekowała pewna rodzina na Wołyniu, pierścień z tym herbem znaleziono....
— Ale ten był herbem matki — zamruczał rozdobruchany i coraz łagodniejący archiwista, który obejrzawszy się, z krzesła zdjął parę ksiąg ogromnych i pana Floryana siąść zaprosił.
Kunaszewski przysiadł na chwilkę, ale nie myślał w zimnym i stęchlizną papierów przepełnionym pokoiku długo pozostać.
— Panie Radco — odezwał się — dzięki Bogu, że nas zbliżył do siebie. Pan będziesz rad odemnie się czegoś dowiedzieć, ja od pana, tu nie miejsce do dłuższej rozmowy...
Chodźmy razem do mnie, na obiad do hotelu, gdzie nam będzie wygodniej. Bardzo pana proszę.
Zwolna okulary począł składać archiwista, spoglądając na swe ubranie.
— Panu to tak bardzo łatwo powiedzieć, rzekł — chodź do hotelu i t. d., ale ja po hotelach i obiadach włóczyć się nie nawykłem... Jestem człowiek pióra i pracy, mól... Tak jak stoję nie mogę wam służyć, a mam się we frak, czy vicemundur przebierać... to wolę...
— Nie — nie! mówmy tu...
— Tak jak pan stoisz możemy pojechać do mnie, rzekł Kunaszewski. Ja mieszkam sam, możesz pan pozostać nawet w kaloszach. Obiad każę podać w moim pokoju, będziemy sami.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.