ści z ubogą dziewczyną go zgubiło... No — i marnie przepadł...
Ale się pan synowicą możesz pochlubić — wtrącił Kunaszewski, panienka śliczna jak anioł, wychowana starannie, pracowita, skromna...
Wydał się z tem p. Floryan, czego się łatwo było domyśleć, że się w niej kochał, i razem opowiedział całą tę historyę o Mecenasie, o słowie danem Sędzinie i t. p.
— Mecenasa Szelawskiego ja znam, rzekł archiwista. Nieraz mnie używał do kwerend — ale to nie młodzieniaszek, a Justyna nie ma nad lat piętnaście...
— I do niego serca mieć nie może, dodał Floryan... Nie mówię za sobą, może uczynić wybór, jaki zechce, ale pan jako najbliższy jej opiekun, nie powinieneś dozwolić, aby padła ofiarą nierozważnie danego słowa...
W obawie, aby mu synowica i opieka nad nią nie spadła na ramiona — stryj Leliwa-Wolski bardzo neutralnie zachował się w czasie obiadu.
Człowiek w istocie był oryginalny, ale to w nim dobrem było, że nie kłamał i dla grzeczności myśli swych nie ukrywał, uczuć nie odegrywał żadnych.
Z bardzo wykwintnego obiadu zjadłszy tylko tyle, ile do nasycenia głodu potrzebował, nie dając się żadnemi łakociami skusić, taksamo wina wypiwszy ledwie parę kieliszków, gdy zapalili cygara, począł otwarcie mówić z panem Floryanem..
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.