z nikim zetrzeć nie obawiał... — ledwie nie był rad przyspieszyć starcie — nie lubił dwuznacznych położeń.
Bronisław się wahał. Zatruć staremu ojcu dzień jego sporem i waśnią — nie godziło się, a z Kalikstem byli teraz tak, iż nie mówili do siebie — a gdy byli zmuszeni, to się kłócili tylko.
Z drugiej strony z nieobecności Bronisława mógł i musiał Mecenas korzystać — oczyścić mu plac, zostawić wolne pole nie walcząc — było uznać się zwyciężonym. Kto wie, co na starym ojcu mógł wymódz syn najmłodszy w niebytności starszych?
Wahał się tak do ostatniej godziny pan Radca, iż w wigilią postanowionego dnia sam jeszcze nie wiedział, czy wyśle list, czy wyruszy osobiście. Żona, która umiała nim kierować niepostrzeżenie, na ten raz niepewną była, co lepiej, i — nie chciała wywierać żadnego wpływu.
Zrobiła tylko uwagę tę, że Mecenas z faworytą obojga starych się żeni, ojca sobie pozyszcze, opanuje i może po nim wszystko zagarnąć...
Przyszło jej na myśl francuzkie przysłowie — Les absents ont tort, i kilka razy je powtórzyła od niechcenia. Mecenas był nadto dobrze wychowanym człowiekiem, aby przy obcych dopuścił się awantury — a w kącie choćby się powaśnili i starli — nicby znowu tak nadzwyczajnego nie było... ani bezprzykładnego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.