Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

styna, równie jak na Floryana, ale cóż potem? Mecenas miał zatruć wszystko — przybyciem swojem.
Jedyną obroną przeciwko niemu było po cichu uczynione przyrzeczenie starego Sędziego. — Dopóki ja żyję, nie puszczę cię ztąd, a przeciwko woli twej nikt cię nie weźmie... bądź spokojną.
Floryan jechał, mężne mając postanowienie, jeżeliby do ostateczności przyszło — wyzwać Mecenasa.
Znał słabą stronę takiego wybryku, ale mówił po cichu. — Tonący brzytwy się chwyta.
Trafiło się, iż wieczorem w wigilią pierwsi się zjawili. Pan Floryan i stary archiwista we fraku vicemundurowym, w butach ogromnych, bo mu nogi brzękły, łosiowych rękawiczkach, sztywny, śmieszny, i nawet wśród niewymagających wieśniaków, wyglądający karykaturalnie.
Perora, którą powitał Sędziego, komplement, i nauka moralna dana na wstępie synowicy rozpłakanej dały poznać człowieka, więcej z papierami obytego, niż z ludźmi i światem.
Justyna nic z niego oprócz ogólników dydaktycznych wydobyć nie mogła o ojcu, o matce, o rodzinie, których pan Krzysztof nie lubił, więc ich też chwalić nie mógł, a narzekać przed córką nie chciał.
Wieczorem, gdy ich na uboczu we dwoje pozostawiono, nie omieszkał stary archiwista prze-