Nie mówię o jego zdrowiu, — chociaż i ono mi się nie najlepszem wydaje, ale co za rozdrażnienie, — on, zwykle taki pobłażający, tak dla nas wylany. — Znalazłem go zniechęconym, wszystko widzącym czarno, narzekającym na ludzi — no — i z nas zdaje mi się wcale kontent nie jest.
Cóżeśmy przewinili?
Spojrzał w oczy wujowi.
— Uderzcie się w piersi — odparł powoli proboszcz... Jeżeliście nie przewinili wprost przeciwko niemu, całe postępowanie wasze, stosunki jako rodzeństwa tak się smutnie pogorszyły, że stary bez trwogi w przyszłość spojrzeć nie może...
Sto razy mi to powtórzył. — Szelawscy! Szelawscy! póty rodziny, póki mnie, — jutro panowie Julian, Bronisław, Kalikst i Sabina, rozejdą się podrapawszy przy testamencie każdy w swoją stronę... i gniazdo zostanie puste...
— Ale ja temu nie winienem! przerwał Radca
— Ty jeden nie — rzekł Zaręba — ale i ty nie jesteś bez winy. Do zgody nie przyczyniłeś się... — a niedawno poróżniłeś się z Mecenasem.
— Wina Kaliksta...
— Kalikst utrzymuje, że twoja...
— A głównie wszystkiego przyczyną Julian — dodał Radca...
— To pewna, że żaden z was nie stara się temu stanowi rzeczy zaradzić, a każdy z was myśli o sobie tylko — rzekł ks. Zaręba.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.