Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

na osobności mówić — o własnych i ogólnych interesach — tak, ażeby mieć ostatnie słowo... Szło o to, kto tu kogo przesiedzi... nie okazując po sobie, iż to czyni z umysłu. Pan Floryan chętnie by był także dłużej tu pozostał dla Justysi, ale miał na barkach nieznośnego stryja, którego swoim kosztem zobowiązał się do Warszawy odwieść, a puścić go o własnych siłach nie było można, bo w podróży potrzebował niańki, i raz ze starych kolei życia wyrzucony, rady sobie z niczem dać nie umiał. Musiał się więc wyrzec tej myśli, i chciał sobie krótki pobyt wynagrodzić drugim nawrotem.
Gdy się sąsiedzi porozjeżdżali wieczorem i nikt oprócz Kunaszewskich i doktora Frycza nie pozostał, Szelawskiego zmuszono pójść spocząć, ale położywszy się w łóżko, nie przestawał niespokojnie ciągle powoływać kogoś do siebie i wznawiać rozmowę, to o Julianie, to o Sabinie, to o interesach Radcy i Mecenasa i stosunkach rodzeństwa.
Wszyscy począwszy od ks. Zaręby postrzegli, że dzień ten niezmiernie starego poruszył i niemal gorączkowo ożywił. Frycz brał go za puls razy kilka, przykładał mu rękę do czoła, zabraniał mówić wiele, chciał go poić to wodą, to proszkiem, nakłaniał do snu, — lecz starego to gniewało i niecierpliwiło.
— Dajże ty mi pokój — wołał — jam rad, że mi troszę życia wróciło, że mogę się wygadać z tem, com długo w sobie dusić musiał! Tyle mo-