bionym nie był, a najmniej Julian, choć go szczodrość zalecała, — której żaden dowód uczucia i serca nie towarzyszył.
Po pogrzebie wieczorem zaraz niespokojny Mecenas chciał spróbować, czyby się nie mógł widzieć z panną Justyną, ale nie znalazł jej w mieszkaniu, nie spotkał u Podkomorzynej, dopytać się nie umiał na jutro odłożył rozmowę.
On sam uważał się już tu za dziedzica i gospodarza, ludzie go nim nie uznawali. Słuchano wszystkich zarówno.
Następnego dnia rano zapowiedział przybycie swe ks. Zaręba, oświadczywszy, że miał od umierającego zlecenie i posłannictwo zbliżenia do siebie rodzeństwa i zaszczepienia zgody.
Jako blizki krewny, jako kapłan brał to do serca i przybył w istocie bardzo rano, po kolei zachodząc do każdego z Szelawskich, wzywając, aby się razem zeszli i po bratersku przystąpili do stanowczego załatwienia interesów.
Julian ze swą dumą i chłodem pańskim przyjął wuja grzecznie a zimno, utrzymując, że on nigdy przyczyną niezgody nie był i nic sobie nie miał do wyrzucenia.
— W interesach ułożemy się łatwo, dodał, bo nieboszczyk ojciec przewidział i rozporządził wszystkiem — ale wątpię, ażebyśmy z braćmi żyć mogli w serdeczniejszych stosunkach, za daleko stojemy od siebie pod wielu względami.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.