Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

boszczyka Sędziego, rzekł szorstko, pan zechcesz zmienić postanowienie. Gwałtu zadawać się nie godzi...
— Dobrowolnie przyrzekła panna Justyna — zamruczał Mecenas gniewnie. Nie widzę racyi, abym zmieniał przekonanie. Dla czego?
— Dla tego, że pan nie zechcesz jej i siebie uczynić nieszczęśliwym — rzekł Kunaszewski.
— Nie przyjmuję nauk od nikogo — wtrącił opryskliwie Mecenas...
— Ja też tylko radę przyjacielską przynoszę — ciągnął dalej pan Floryan. Idzie o szczęście panny Justyny... Jest sierotą, nikt tu się za nią nie ujmie ja więc zmuszony jestem domagać się od pana, abyś ją uwolnił od zobowiązania...
— Pan się domaga? rozśmiał się Kalikst — a ja opieram się stanowczo. Cóż dalej?
Kunaszewski spojrzał mu w oczy.
— Nie pozostałoby więc nic — odparł rzeźko, nad rozstrzygnięcie kwestyi w najsmutniejszy sposób... Czuję się w konieczności wyzwania pana Mecenasa, nie na pojedynek dla formy, ale na bój o śmierć lub życie!
Ostatnie słowa wyrzekł bardzo gwałtownie.
— Tak — dodał poruszony — jeden z nas polegnie — ale gwałt się nie stanie...
— Czy pan sądzisz, że ja się tego ulęknę? po małej chwili namysłu głosem zniżonym i niezbyt śmiało, odezwał się Mecenas...