przerywanym głosem. Chciał mnie zmusić do zrzeczenia się ręki Justyny... — ja nie dla niego, ale dla siebie — słowo jej zwracam.
Z Panem Bogiem!
Ofiarowałem rękę moją sierocie, śmiało to mogę nazwać dobrodziejstwem... nie chce jej... Z Panem Bogiem! Z Panem Bogiem!
Powtarzał jeszcze bezmyślnie — z Panem Bogiem, gdy we drzwiach ukazała się tragiczna postać Podkomorzynej.
— Ks. Zaręba? spytała poruszona.
— Jestem tu — rzekł, zbliżając się ku niej proboszcz.
— Moja kochana Justyna — odezwała się staruszka, zobowiązała mnie, abym w jej imieniu oświadczyła wam, jako egzekutorowi testamentu, że zapisu, który jej nieboszczyk uczynił, nie przyjmuje.
Pan Mecenas go jej wyrzucał, dowodząc niewdzięczności — dodała Podkomorzyną... gdyby z głodu miała umrzeć, ofiary tej przyjąć się jej teraz nie godzi. Zna swą godność — ma słuszność.
Ks. Zaręba ostro spojrzał na Mecenasa, który oczy spuścił... Staruszka sparta o uszak drzwi, stała drżąca ze wzruszenia.
— I Justyna i ja — i ja — dorzuciła, zmuszone będziemy Wólkę opuścić. Ja też ciężarem być nie chcę... Mogłaby i mnie kiedy spotkać po-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.