stał otworem, a dziadunio miał się zająć tem, co jeszcze było do zrobienia.
Wieczorem dnia tego nikogo już w Wólce nie było, oprócz w kątku, który zajmowała Podkomorzyna z Justysią — obie w żałobie, we łzach, milczące i smutne.
Mecenas już był na drodze do Warszawy, dokąd go powoływały interesa biura, bo te musiał komuś powierzyć, nimby się zajął urządzeniem na nowej posiadłości — Bronisław poprzedził go o kilka godzin, bo nie miał już tu co robić, a i jemu spieszno było do domu.
Julian przespał całą drogę do Chrzanowa.
Nazajutrz ks. Zaręba po namyśle pisał list do biskupa, proszący o przemieszczenie na inne probostwo, tak tu smutne wspomnienia serce mu ściskały, a nikomu się nie czuł potrzebnym.
Wszystkie węzły wiążące jeszcze rodzinę, pękły w jednej chwili — rozprzęgły się — zapomniane zostały, nikt z nich nie czuł się do żadnej wspólności z braćmi, z siostrą. Bronisław chmurny, powróciwszy do domu, usiłował w żonę i w siebie wmówić, że tak było lepiej, bo człowiek był zupełnie swobodnym, na nic, i na nikogo nie potrzebując się oglądać.
Julian obudziwszy się po długim śnie przed gankiem w Chrzanowie, oświadczył żonie, że teraz dopiero wyzwolony jest z pod kontroli i kurateli ojca i braci, które mu ciężyły nieznośnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.