czasu jakeśmy się pobrali, rodzice nie byli w Chrzanowie, nie znają go tylko z powieści...
Zawahał się nieco Juljan i dołożył:
— Trzebaby ich zaprosić, czy na święty Jan, czy... kiedykolwiekbądź... trzebaby przyjąć.
Spojrzał na żonę, która szła z głową spuszczoną, milcząc dosyć długo.
— Nie mam nic przeciwko temu — odezwała się wreszcie. Owszem, miłoby mi było pochwalić się im naszym Chrzanowem, naszem życiem... ale, sądziszże iż rodzice taką długą, nużącą podróż uczynić zechcą?
— Mają na pół drogi spoczynek, u Bronisławowstwa w Warszawie — rzekł Juljan. — Nie mogą nam w ostatku odmówić tego, gdy uczynili dla Bronisławowstwa. Pojechałbym ich sam zaprosić, a tu byśmy się wysadzili na przyjęcie. Raz jeden, choćby nas to i kosztować miało.
— A! któż mówi o kosztach, — syknęła sama pani. — Allons donc! idzie o to, aby rozważyć dobrze czy to się da zrobić i czy to jest tak niezbędnie potrzebnem jak sądzisz?
— Pomyśl — odparł Juljan, który znając żonę, nigdy nie nalegał na nią, i ograniczał się poddaniem myśli, będąc zawsze pewnym, że ona ją przyjmie, jeżeli za swoją przyznać sobie będzie mogła.
Na ten więc raz nie mówiono już więcej o tem, Juljan coś wtrącił obojętnego, spytał o szczegół
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.