zajęta, skorzystał Kunaszewski z tego i pochwycił Justysię na rozmowę nieco dłuższą.
— Nie chciała mi pani wierzyć, — rzekł — gdym się na Św. Jan obiecywał, a słowa dotrzymałem, wstyd mi tylko przyznać, że nie dla Ś. Jana, ale wcale z innej pobudki.
Justysia się zarumieniła.
— Gdyby mi wolno było... częściej bym do Wólki zaglądał — dodał.
— Ale panu tego nikt zabronić nie może, państwo tak mile go widzą oboje — chłodno opowiedziała Justysia.
— Pani Sędzina nie koniecznie może widzi mnie miłem okiem — rozśmiał się P. Floryan — ale mi nie wolno wytłumaczyć dla czego, mnie o tem objaśniła zacna pani Podkomorzyna.
(Ociemniała rezydentka brała stronę młodego Kunaszewskiego).
Justysia dobrze rozumiała co to znaczyć miało, ale musiała udawać, iż się nie domyśla.
— Niech mi panna Justyna doda odwagi — odezwał się Floryan.
— Ja? panu! — podnosząc oczki zapytało dziewczę, — ale zdaje mi się, że panu na niej nie zbywa, a zwykle mężczyzni jej kobietom raczej dodają, niż przeciwnie.
— Bywa różnie — odparł P. Floryan.
Zamilkli chwilę; a Kunaszewski dodał niby żartobliwie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.