— Pani Sędzina ciągle zapewnia, że jest przeciwną wczesnemu wydawaniu za mąż panienek, a ja ile razy jadę do Wólki zawsze jestem w strachu, że pani tu już nie zastanę.
— A gdzieżbym się ja podzieć miała? — spytała naiwnie Justysia.
— Ja nie wiem, ktoś panią porwać może.
— Mnie, — rozśmiała się Justysia — wątpię bardzo, a znowu ja nie dam się tak porwać i mam obrońcę w mojej opiekunce.
— A jeżeli ona...
P. Floryan niedokończył, Justysia poruszyła ramionami. Oczy ich się spotkały.
— Ja wcale za mąż wychodzić nie myślę — dodało dziewczę. — Jestem mojej dobrodziejce trochę przydatną, mnie tu dobrze... nikt pewnie na biedną sierotę ani spojrzy... może więc pan być pewnym, że ja zawsze na jego przyjazd kawę z kożuszkiem, która mu się podobała, przygotowywać będę.
Żartobliwie tak rozmowę obróciwszy, Justysia chciała odejść, bo na nich patrzano, ale Floryan ją zatrzymał.
— Przed wyjazdem, — rzekł — wątpię, bym mógł do pani choć kilka słów jeszcze powiedzieć na osobności, pozwól więc, abym skorzystał z tej chwili. Racz pamiętać, że ja także żenić się nie myślę, choćby nie wiem ile lat, — i — czekać, czekać
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.