będę... a słowo moje tak waży jak najuroczystsza przysięga.
Zaczęto wołać Justysi — i dziewczę ledwie miało czas odpowiedzieć wejrzeniem, gdy już biedz musiało posłuszne, — ale z sercem bijącem i tak jak nieprzytomne.
Kunaszewski rad, że powiedział, co oddawna w sobie nosił, odszedł wesół i spotkawszy na drodze dziadunia z kieliszkiem w ręku, trochę podchmielonego, uścisnął go tak gwałtownie i serdecznie, iż mu wino wylał i nowy garnitur poplamił.
Po to tylko przybył do Wólki, aby koniecznie Justysi rzucić w uszko i do serca to słowo. Od niej nie potrzebował nic nawzajem, bo ona — od siebie nie zależała. Chciał tylko, aby wiedziała, że na niego całkowicie rachować mogła.
— Aleś ty oszalał Florku, czy napiłeś się, zawołał komornik starannie chustką ocierając wino.
— Upiłem się, ale nie winem! odparł uszczęśliwiony Floryan.
— Miodem? spytał komornik...
— I to nie, dziadku — ale nektarem... którego ty już dawno nie kosztowałeś...
Komornik nie zrozumiał jeszcze.
Floryan zaś teraz dopiero chwycił wino i stukając o kieliszek komornika, szepnął.
— Zdrowie — mojej bohdanki!
Rozśmiał się stary Kunaszewski.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.