Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Najmniej spodziewany — ukazał się w progu Mecenas, z twarzą przeciągniętą, zachmurzoną i zakłopotana. Przywitanie było bardzo zimne.
Kalikst pierwszy rozpoczął.
— Nie pytam o to, rzekł — bo niepodobna, abyście nie wiedzieli, że Julian z żoną się rozchodzi...
Po raz pierwszy oddawna spojrzeli sobie w oczy, mniej niechętnie, jak gdyby ich coś zbliżyło i łączyło — wspólne nieszczęście.
Mecenas westchnął.
— Dla mnie jest to zupełnie niespodziewanem... piorun!
— Na nas wszystkich spadło to taksamo — westchnął Radca. Ja jeszcze do siebie przyjść nie mogę, a że na rodzicach uczynić to musi wrażenie może jeszcze większe, niż na nas, niespokojny o nich, — wybieram się do Wólki.
Mecenas głową potrząsnął.
— Zapewne, rzekł — trzeba o ile możności starać się im cios ten uczynić mniej dotkliwym.
— Ale — jak? odparł Radca...
— Matka musi być wprzódy zawiadomioną — począł Kalikst... a mnie się zdaje, że już nawet musi wiedzieć.
Kiedy jedziesz? dodał.
— Jutro — rzekł Radca...
W tych niewielu słowach, które zamienili z sobą — dziwna rzecz, nie było rozdrażnienia, nie-