mu się wydał podobnym do starego Szelawskiego. Nie mówiąc nic, Julian ręką wkoło ukazał Mecenasowi to, co go otaczało, dając do zrozumienia, iż to teraz — było wszystko, co miał.
W pokoikach, po tej niezmiernej elegancyi, do jakiej Julian był nawykł — panował nieład, ciasnota, nagromadzenie najdziwaczniej się z sobą spotykających rzeczy — nie do opisania.
Stan ten, w którym Julian zmuszonym był żyć i obracać się — zamęczał go widocznie. Nieustannie wołał to kamerdynera, to lokaja, chwytał się za głowę, zapytywał, nie czekał odpowiedzi — zamyślał się roztargniony — słowem był na pół ledwie przytomny,
— A! rzekł — ściskając rękę Mecenasa, wdzięczen ci jestem niewypowiedzianie, żeś przyjechał, czułem się tak opuszczonym, jestem tak przybitym.
Potrzebuję rady, pociechy.
Silnie pochwycił go za rękę...
— Tyle lat spokojnego pożycia — dodał, ta nagła katastrofa...
— Może za gwałtownie postąpiłeś sobie, wtrącił Mecenas — uspokój się, pomówiemy o tem.
Julian, na którym wrażenie nieładu, jaki ich otaczał, przykrem było — wstał.
— Chodźmy się gdzieś przejść, rzekł, mnie tu powietrze dusi.
Wyjść było łatwo, ale około dworu znaleźć kątek, w którymby powszednie życie gospodarskie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.