Zresztą nie mam nic. Z funduszu, który za wspólny uważać można, nabyliśmy te dobra... ale na imię żony...
Zapomniałeś o sobie? wtrącił Mecenas.
— Nie przewidywałem jeszcze ostateczności — dodał Julian. Stało się. Chryzia przy matce zostawić nie mogę, zechce, czy nie łożyć na jego wychowanie — nie wiem. Czy prawnie będzie do tego obowiązaną?
Mecenas mruknął.
— Trzeba się będzie rozpatrzeć... ale z nabyciem tych dóbr sąsiednich — spadną na żonę twoje ciężary, czy sądzisz, że się ona utrzymać potrafi z kupnem?
— Nie wiem — odparł Julian — sądzę, że jej to przyjdzie z trudnością, a że Bracki ma długi i ona teraz na niego uważać będzie zmuszoną — nabycie stanie się dla niej ciężarem. Sądzę, że odprzedać stanie się koniecznością.
— W takim razie — wtrącił Mecenas, ponieważ i ty na tych dobrach coś masz do zwrotu — jak mi się zdaje — wypadałoby, abyś się ty starał je nabyć i przy sobie zatrzymać.
Julian porwał się z ławki.
— Żartujesz chyba? odparł, śmiejąc się dziko, ale ja nie mam nic oprócz Płoski, na którą długu niewiele mogę zaciągnąć.
— Mecenas wstał z powagą i dumą pewną.
— Tak — ty niemasz, ale Szelawscy znajdą
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.