za drogo nigdy — pani Julianowa chciała się wyswobodzić...
Zamilkł, rękami i ruchem kończąc wymownym.
Bracki jakkolwiek przywykły do grania wszelkich komedyj w salonach, tak się tu znalazł nieprzygotowanym — iż nie mógł utaić przykrości, którą mu to oświadczenie uczyniło. Stał milczący.
— Koniec końców, dodał Wicherkiewicz, rozplączemy to, rozwikłamy, przyprowadzimy do porządku, ale na to czasu potrzeba, no — i do ofiar się przygotować. Pani Julianowa pozostanie zawsze majętną, ani jej ani dzieciom nie zbędzie na niczem — lecz tak bardzo świetnie... wątpię, aby przyszłość wypaść mogła.
Bracki słuchał, ale coraz bardziej i widoczniej zmięszany i przybity — nagle spadał z wysokości swych marzeń na padoł rzeczywistości — który zamiast mu obiecywać polepszenie jego losu, zapowiadał zawód i — ofiary...
Zbladł — nie mogąc na razie znaleźć odpowiedzi. Wicherkiewicz napawał się jego cierpieniem, udając, że go nie widzi.
— Pani Julianowa — dodał — na pańską też pomoc rachować będzie zmuszoną, — i wymagać jej ma prawo.
— Niezawodnie — począł Bracki — ale pan znasz moje własne interesa...
Nie są one świetne.
— No... rzekł Mecenas — jakkolwiekbądź..
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.