Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/10

Ta strona została uwierzytelniona.

skórzanym pasem, w którym łatwo było poznać Strukczaszyca — rzucał kilka wyrazów tonem nakazującym i znikał; to, w czepcu białym, jejmość, machająca rękami, załamująca dłonie i nawołująca sługi, poczem znikała natychmiast w głębi domu.
Kupka ludzi stała przy stajni, rozpowiadając coś żywo, ruchami okazując, jakby niedawno odbytą bójkę. To głosy się ożywiały i podnosiły z wrzawą, to znowu spojrzenie na dwór i obawa jakaś, a dawane znaki zmuszały do uciszenia i rozmowy na ucho. Całkiem jednak zaprzestać nie mogli ludzie wypytywać i rozpowiadać — bo widocznie jakaś, ich gorączka opanowała. Starsi chodzili, mrucząc i ściskając pięści; młodsi niemal porywali się do siebie, sprzeczki wiodąc.
Tymczasem ruch około starego dworu nie ustawał. Wyszedł z niego wąsaty ekonom z czapką pod pachą, jakby pijany, ocierając pot z czoła; westchnął i niemogąc iść dalej, przypadł zaraz w ganku na ławie, w postawie tak znękanego człowieka, jakby mu się największe nieszczęście trafiło. Siadłszy, patrzał przed się oczyma osłupiałemi, i raz poraz ciężko wzdychał, jęczał prawie.
Od stajni oczy kupki ludzi zwróciły się ku niemu; łokciami dawano sobie znaki, spoglądając na niego.
Chłopakowi kredensowemu z podgoloną głową