Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/119

Ta strona została uwierzytelniona.

patrzy, ja na niego; podniósł ramiona, ja też. Ludzie nas otaczają — co tu będzie?
— Proszę! proszę! — wtrącił Kaczor.
— Ale, nie przeszkadzaj-bo — ofuknął Czemeryński — słuchaj — na czem stanąłem? A — jak mur stoję. Widzę, pobladł antagonista, chwieje się, i widzę jak mu zboku animuszu dodają.
Dłużej to trwać nie mogło, odezwać się nie chciałem. Słowo za słowo, byłaby powstała uwłaczająca godności mej burda. Więc, panie dobrodzieju, co ja robię! Co myślisz?
— A! dalipan, nie wiem — odezwał się Kaczor.
— Widzisz! politykiem nie jesteś — kończył sędzia — prychnąłem, ale gdybyś był słyszał jak prychnąłem, co było w tem prychu! Żadne słowo tego nie wyrazi. Była w nim pogarda, lekceważenie, oburzenie, duma, groźba.
A wiesz — ten szerepetka, niemogąc się zdobyć na odpowiedź inną — odprychnął.
Ale jak odprychnął? — nędznie! bo to było naśladowanie małpie, słabe, nikczemne. Jak buchną śmiechem wszyscy!
Wtem Podkomorzy widząc, że nieprzelewki, i że ja mogę wpaść na nowy jaki pomysł, pochwycił mnie na bok, uprowadzając.
Dopiero widzieć trzeba było, jak ta nędzna, ordynaryjna figura, krokiem tchórzliwym, oscyllującym, niepewnym poczęła cofać się i z placu ucho-